Klatka dla snów

Mój ojciec przeszedł samego siebie. Ma czarną koszulę całą oblepioną naklejkami, które białymi literami krzyczą hasła rodem z toruńskiego radia. Do tego czerwone szelki krzyczące te same durnoty. W ogóle mam wrażenie, że jakoś przytył i urósł. Słowem – tru turbokatol stoi w moim przedpokoju, które czy na jawie, czy we śnie niezmiennie jest reliktem PRLu wychwalającym pod niebiosa prowizorkę i chałupnictwo. Ciepłe, żółte, niezbyt mocne światło zniekształca moje postrzeganie i samopoczucie.

Coś krzyczy. Głupi ja, zamiast wyjść z domu i cieszyć się brakiem jego towarzystwa, czując, jakby od tego zależało dalsze istnienie świata (chociaż równie dobrze mogłem akurat być w tym nastroju, kiedy uważa się, że prawda i dobro są bezcenne i najważniejsze i jest się gotowym bronić ich za wszelką cenę i do ostatniej kropli krwi. Zabawne, jak prawda i dobro znikają już po dwóch, trzech zdaniach i zostaje już tylko do ostatniej kropli krwi), zaczynam toczyć z nim nierówną walkę na słowa i idee. Oczywiście nic do niego nie dociera, gdyby nie to że mi odpowiada (ciągle to samo, zupełnie nie uwzględniając mojej argumentacji, ale jednak na temat), pomyślałbym, że mnie nie słucha. Tracę siły, opadam na kolana, zaczynam płakać chaotycznie dukając słowa. On patrzy w sufit natchnionym wzrokiem, na jego twarzy wykwita uśmiech szaleńca religijnego. Ogarnia mnie czarna rozpacz i kompletnie tracę wolę walki, gdy widzę jak z każdym wypowiedzianym przeze mnie słowem, napisy na naklejkach zaczynają pulsować i rosnąć z każdą chwilą, aż w końcu czuję, że nie odeprę ataku ich czcionek i daję za wygraną.

Brak uwagi z mojej strony zmusza potwora do działania. Jeszcze nie otarłem łez, a znów płaczę błagając go by przestał. Idzie do łazienki, gdzie moja siostra myje zęby. Już nie wiem, czy to on krzyczał, czy te naklejki, czy może już tak go natchnęło, że sama aura, ten nimb jego wydumanej interpretacji wszystkich słów jakie kiedykolwiek napisano o religii, którą twierdzi, że wyznaje, atakuje nas, w jego mniemaniu beznadziejnych heretyków, świętym hałasem. Nie wiem jak to się stało, ale jakimś cudem sprawił, że z wielkim hukiem, w miejsce gdzie stała moja siostra, spadł grzejnik. Gdy opadł kurz i pył, pośród roztrzaskanych żeberek zobaczyłem moją siostrę. W trzech kopiach. Żadnej na szczęście nic się nie stało, ale oszołomione nie miały siły się ruszyć. Postanowiłem zabrać je stamtąd, niosąc każdą po kolei do ich pokoju i kładąc na łóżko. Gdy tak brałem każdą po kolei na barana i niosłem przez mieszkanie, chcąc, nie chcąc, musiałem minąć tego cholernego drania, który śmiał się do rozpuku obserwując moje starania. Szydził ze mnie, a gdy wszystkie trzy egzemplarze mojej siostry leżały na łóżku, tonem strasznie dumnego z właśnie wypowiadanej mądrości stwierdził, że to co właśnie zrobiłem, doskonale świadczy o tym, że oszukiwałem, nie jestem chory i żadna pomoc z jego strony mi się nie należy. Czułem się kompletnie bezsilny i przegrany.

Najgorsze jest to, że fakt, iż to był sen, wcale nie poprawia mojej sytuacji.

Mięta absorpcji

Helikopter nade mną utrudniał oddychanie. Ludzie się odsunęli, tworząc krąg o średnicy dobrych kilku metrów. Klęczałem na betonie i nie dopuszczałem do siebie myśli, że to już koniec.

Zabawne? Tak, zabawne to, z braku lepszego odpowiednika, dobre słowo. Zwłaszcza, że ani nie miałem siły i chęci myśleć nad jakąkolwiek poprawnością. Zresztą hałas helikoptera i ledwo przebijające się przez niego krzyki z megafonu i tak nie pozwalały zebrać myśli.

Zabawne. Czułem ulgę. Mimo, że ta dziewczyna przestała oddychać, nie potrafiłem jej współczuć. Czułem ulgę. Leżała na wznak na moich kolanach z nogami wyciągniętymi na betonie. Ciągle podtrzymywałem ją w ramionach bezmyślnie gapiąc się w jej martwą twarz. W innych okolicznościach, gdybym minął ją na ulicy, nawet nie zwróciłbym na nią uwagi. Teraz, czując jak kompletnie opadam z sił i patrząc przymykającymi się oczami na jej zlepione krwią i błotem czarne długie włosy, wydawała mi się piękna niczym anioł. Czułem jak kręci mi się w głowie i fale gorąca zalewają mi skronie.

Ziemia zaczęła się kręcić wokół mnie. Chciałem podeprzeć się na dłoniach, ale nie mogłem oderwać od niej rąk, zupełnie jakby była najcenniejszym skarbem we wszechświecie i puszczenie jej wiązałoby się z czymś przeokrutnie tragicznym. Dokładnie jak puszczenie rączek motocykla w pełnym pędzie, gdy masz wrażenie, że wyślizgują ci się z rąk i w panice próbujesz chwycić je jeszcze mocniej.

Trwałem tak w tej pozycji, nie zważając na ból kolan od asfaltu. Słowa z megafonu zlały się już w kompletny bełkot i z kolejną falą ulgi powitałem omdlenie.

To już koniec, szczęściaro. Dla każdego z nas nasze własne piekło. Solidnie na nie zapracowaliśmy.

Zamykając oczy poczułem, jak ciepła łza cieknie mi po policzku.

Dogmat, credo, kto by się tym przejmował

Właśnie teraz, w tej dokładnej chwili, to do mnie dotarło. Uderzyło z całych sił w ten tępy łeb, niby taran z hukiem krusząc te skały zalegające w mojej klatce piersiowej.

Pieprzyć to, pieprzyć to wszystko! Jak wielkim idiotą trzeba być, by zadręczać się nadobowiązkową nauką i jeszcze się z powodu tego, że coś mi nie wychodzi i mi się średnio chce wpędzać w poczucie winy?

Nauczyłem się czegokolwiek?   Tak.   I zajebiście!

Przemogłem się i po trzech tygodniach znowu przysiadłem na dłużej niż pięć minut?   Tak.    Serio, bez szydery czy innych sarkazmów jestem z siebie dumny.

Nic mi z tego nie działa. I co z tego? Buahahahaha zupełnie nic, słońce wyszło i nie zamierzam się zadręczać, bo coś tam zrozumiałem, nie skatuję się na śmierć.

Zapomniałem o złotej zasadzie, że “whatever happens, happens” i chyba sam siebie muszę przeprosić. Jakoś se poradzę, jak tak sobie myślę, to chyba wolę mieć uśmiech jak ludzie z rogerthata, niż krzywy ryj Kulczyka (no hurt feelings, though).

A teraz: wyjebane! fuck this shit! idę się cieszyć wakacjami i życiem. Z uśmiechem na ustach.