Myślałem,

Że zacznę coś pisać, ale w sumie mi się nie chce. Za oknem pada chyba już piątą godzinę. Tłumy kropli wydłużonych prędkością wyglądają jak igły pędzące na spotkanie z ziemią. Fajnie jest moknąć, czuć jak deszcz uderza o głowę i resztę ciała. Ale potem wracać w mokrych ubraniach już nie jest fajnie. Chciałbym napisać, że właśnie dlatego siedzę w domu, ale nie. Prawda jest taka, że deszcz tu nie ma nic do rzeczy. Nawet jakby świeciło słońce pewnie bym się nie ruszył. Dziś po prostu mam dobrą wymówkę.

Trociny leżą wszędzie tam, gdzie było torturowane drewno. Zwłaszcza gdy użyto w tym celu dużo siły i ostrych narzędzi. Idę po śladach ciągnących się od samego progu mieszkania. Ścieżka usypana z drewnianych okruszków ciągnie się niczym piaskowy wąż przez tereny kolejnych pomieszczeń. Przedpokój, salon, szafa, tajna klatka schodowa za sekretnym przejściem ukrytym w plecach szafy, łazienka. Łazienka znajduje się na szczycie wieży, do którego wiedzie spirala drewnianych schodów. Stare deski skrzypią przy każdym kroku. Mają swoje lata i wiedzą, że lament nie przyniesie wybawienia, mimo to jęczą jękiem rezygnacji informując o bólu i cierpieniu jakie sprawia im torturujący torujący sobie po nich drogę. Kwadratowe pomieszczenie ma wielkie okna na każdej z czterech ścian. Widok pozwala ocenić wysokość wieży na około trzecie, może czwarte piętro. Wystarczająco, by w tej okolicy pozwolić sobie na okienną fanaberię kłócącą się z intymnym charakterem pomieszczenie. W centralnym punkcie, skąpana w świetlnym majestacie poranka stoi ona, zawierająca przedmiot naszej inspekcji. W olbrzymiej żeliwnej wannie ułożona jest góra trocin sięgająca po sam sufit.

02062016

Miałem dwa dni przerwy i już się boję wracać. Ale pierwsze koty za płoty, więc są już pierwsze słowa.

I teraz już nawet dwa akapity.

O rety jejciu – trzeci. Idę jak burza. Zrobię sobie dwadzieścia minut przerwy.

Jestem!

Wyszło czterdzieści i muszę już iść spać, więc nie napiszę nic więcej. No może troszeczkę.

Myślałem dzisiaj dużo o sposobie w jaki buduje swój świat. Jak konsekwentnie dążę do celu czując bezpieczeństwo w rutynie i przyzwyczajeniu.

==Tutaj poproszę dźwięk harfy, taki lajt motif, dobrze znany, ten co anonsuje zmiany rzeczywistości z realnej na tą bardziej baśniową, jak z marzeń sennych==

Przyzwyczajam się do miejsc, widoku za oknem mieszkania i za szybą samochodu, gdy pokonuję codziennie jedną z kilku tych samych tras. Ciągle w tym samym mieście zbyt przerażony, by wyjechać gdzieś dalej.

Co zabawne przerażają mnie tylko inne miasta. Gdyby wieś i nieskalana działalnością człowieka natura były jak ocean, już dawno leżałbym na dnie z płucami pełnymi słonej wody. Zanurkowałbym za daleko chcąc pójść jeszcze o krok dalej, zobaczyć co jeszcze za następnym zakrętem. Mimo, że na łonie przyrody jest dużo bardziej sucho niż pod wodą i tak parę razy te nieskrępowane niczym wojaże mogły skończyć tragicznie.

Ulewa z gradobiciem złapała mnie pośrodku niczego, czując jak woda przedostaje się przez gruby materiał kurtki zimowej ślizgałem się w błocie wysokiego i stromego urwiska. Pioruny miały mnie wystawionego jak na patelni, czy jak to tam się mówi.

Źle obliczyłem ile zostało do zachodu słońca i ciepły letni wieczór zamienił się w ciemną jak smoła noc. Do akompaniamentu mrożącego krew w żyłach rechotu miliona żabich gardeł dających koncert w pobliskim stawie stawiałem pospiesznie kolejne kroki, by jak najszybciej z powrotem przekroczyć granicę początku cywilizacji. Zostało mi jakieś dwieście metrów do wejścia w krąg światła ulicznych lamp, gdy za moimi plecami rozległ się agresywne warczenie. Dźwięk wystrzelił, niczym nagły akcent w utworze, po czym zamilkł a utwór w tle wrócił do głównego tematu wygrywanego przez żaby. Zastygłem w miejscu i już żałując tej decyzji odwróciłem się. Oczekiwałem ślepi jarzących się blaskiem ogni piekielnych oraz wyszczerzonych wielkich i ostrych jak brzytwa zębów, które niczym prawdziwy dżentelmen zaprezentowałyby mi się w całej krasie przed dokonaniem wielokrotnej i zgubnej dla mnie biednego penetracji. Zamiast tych okropieństw ujrzałem tylko majaczące w mroku krzaki. Nic nie szeleściło, nic też już się nie odezwało. I tym razem dotarłem bezpiecznie do domu.

Był też raz, gdy w deszczu, z butami pełnymi wody brodziłem po błotnistym polu próbując udowodnić całemu światu, że w tym akurat miejscu powinna być wydeptana ścieżka. Jak na złość zamiast smużki ubitej ziemi było błotniste pole i wysokie sitowie po mojej lewej, w którym coś nagle zaczęło szeleścić. Pierwszy dźwięk uznałem za spłoszone ptaki, ale kolejne wykluczały taką możliwość i brzmiały już jak coś o znacznie większych gabarytach, co z kolei zwiastowało spore kłopoty. Moja bujna i pesymistyczna wyobraźnia zwizualizowała mi w głowie słowo “dzik” i nagle moja zmyślona ścieżka przestała biec wśród sitowia skręcając jak najdalej od niego. Moje nogi ledwo nadążały za biciem wciąż przyspieszającego serca. Szelest zmienił się informując, że to co schowane było za suchymi badylami, przestało się czaić, a zdecydowało się ruszyć. Szczęśliwie była to tylko sarna, która najprawdopodobniej bała się jeszcze bardziej niż ja. Moja ścieżka nie wróciła już jednak do początkowej trajektorii. Najmniej wygodną trasą narażając się na oblepienie najróżniejszymi trawami wdrapałem się byle szybciej na wzniesienie, gdzie biegła szosa i resztę wędrówki pokonałem poboczem wracając do cywilizacji brudny i umorusany niczym rolnik, którego ulewa złapała w trakcie sianokosów.

Nawet jeśli się bałem, nigdy nie żałowałem, byłem szczęśliwy. Czułem się trochę jak Indiana Jones. Adrenalina, odkrywanie, przeciwności i sponiewieranie przez naturę dały mi poczucie, że naprawdę żyję jak nic innego nigdy.

Ale w sumie odpłynąłem od tematu i ta dywagacja stoi w dość dużej sprzeczności z tym o czym początkowo miałem pisać.

Ale liczba znaków się zgadza, więc dziękuję na dziś.

W następnym odcinku:
będzie to, co miało być dzisiaj.

30052016

Idzie mi jak z płatka, jak to zepsuję to jestem frajer pompka.

Muszę pisać. Mam co pisać. A mi się nie chce.

Siedzę tu od dobrej godziny, zdążyłem obejrzeć końcówkę Prometeusza i tym razem nawet mi się podobało. Może dlatego, że to było tylko ostatnie piętnaście minut. Możliwe również, że to z powodu odwlekania pisania.

Potem jeszcze przesłuchałem największe hity Rudiego Shubertha i…

OTO JESTEM.

Kostka działa, ale jeszcze daleko do końca.

***

Siedziałem w komórce na szczycie najwyższej wieży. Dalej idą już tylko stare i niechciane drabiny. Nie boją się, bo wiedzą, że jeszcze nie raz przyjdą młodzi amatorzy wspinaczki i będą z nich korzystać. Będą piąć się w górę po ich stopniach.

Będą je kochać i pielęgnować z miłością.

Będą ich nienawidzić i w chwili słabości ciskać nimi o ściany obwiniając za wszystkie niepowodzenia.

Byłem tam na górze, by pożegnać się z moją drabiną. Tu wszystko się zaczęło. Pierwszy raz wziąłem ją do rąk, ustawiłem pod ścianą i niepewnie postawiłem drżące stopy na pierwszym stopniu. Pamiętam jak mocno ściskałem dłońmi boczne belki. Pamiętam jaki byłem niezdarny w tych pierwszych próbach wspinaczki.

Pamiętam, jak bardzo byłem podekscytowany faktem rozpoczęcia tej wędrówki w górę. Pełny zapału obiecywałem sobie nie zrażać się przeciwnościami, ćwiczyć co dnia i pewnego dnia osiągnąć zadowalający poziom. Wzbić się wysoko ponad szarą rzeczywistość, otworzyć się na zupełnie nową perspektywę.

Dziś, bogatszy o wiedzę jak przebiega dochodzenie do tego celu, wciąż jestem na szarym początku mojej przygody. I nie wiem, czy gdybym był tego świadomy w dniu decydowania się na karierę drabiniarza, postąpiłbym tak samo jak wtedy.

Znalazłem się tu przypadkiem. Pełen zniechęcenia, zmęczenia, miałem dość mętliku w głowie i ciągłej niepewności co robię dobrze, a co źle. Czy opieram ciężar na dobre części stopy, czy wymieniam ręce i nogi w odpowiednim momencie. Czy dobrze pracuję głową.

Zaczęło być trochę lepiej, gdy przestałem trenować tylko na sucho, a zacząłem wychodzić z drabiną w teren. Z początku nieśmiało, czekałem aż się ściemni, by podchodzić do drzew i niższych zabudowań. Te drobne sukcesy dodały mi skrzydeł, widok z góry upewnił mnie, że warto. Uwierzyłem w siebie.

Kryzys minął tylko po to, by chwilę później wrócić ze zdwojoną siłą. Horyzont z tylko niewiele wyższego pułapu wciąż był bajecznie szerszy, jednak przestało mi to wystarczać. Parę razy nie udało mi się wspiąć na stosunkowo niskie i, zdawałoby się, nietrudne wzniesienia, co dodatkowo pogorszyło sprawę.

W takim właśnie momencie mojej drabiniarskiej edukacji znalazłem się znów na szczycie gdzie wszystko się zaczęło.

“Idealne miejsce, by to wszystko skończyć. Dokładnie tu, gdzie się zaczęło”, pomyślałem ponuro.

“A może jednak to będzie nowy początek?”. Uśmiechnąłem się gorzko nie do końca mając siłę w to uwierzyć.

Oto z czym mam problem. Duże pokłady pesymizmu, takiego wysokiej próby, z gatunku tych najmilej widzianych w nurcie emo i mu podobnych. Jest też brak pewności i wiary w siebie. Nie polecam, mieszanka wybuchowa. Mam tu na myśli wybuchy płaczu i zmian nastroju. Głównie z depresyjnego na jeszcze bardziej depresyjny.

Moje palce ćwiczyły hiszpańskie tańce odkładając najbardziej jak się da moment rozpoczęcia praktyki z drabiną. W końcu nie mogłem już tego dłużej odkładać i ociągając się podszedłem do niej, chwyciłem i ustawiłem ją do pionu.

Trzeba ćwiczyć codziennie, by nie wypaść z formy. Studiować każdy najmniejszy ruch, ułożenie ciała, analizować każde drgnięcie mięśni, czy wpływa korzystnie lub nie na jakość wspinaczki. Zapamiętać i powtórzyć, albo unikać. Zamienić zamiar w odruch. Być skupionym ale i rozluźnionym. Nie wygłupiać się, ale nie zapomnieć o czerpaniu przyjemności. Nie zwariować.

Rozpocząłem jak zwykle mantrą stabilizacji pozycji na każdym z dwunastu stopni. Stawiałem krok, dostawiałem drugą nogę. Starałem się od razu chwycić właściwie, by nie wytrącać się z równowagi korekcją błędów. To samo dotyczyło postawy. Chwila bezruchu żeby oswoić tę wysokość i potem w górę. Po dojściu na szczyt to samo w drugą stronę.

Alpinista wszedł, gdy byłem w połowie drogi na dół.

– Znalazłem cię na samym końcu drogi – powiedział na powitanie.

To zabawne jak zwykłe stwierdzenie stanu faktycznego w sprzyjających okolicznościach może zabrzmieć jak tani patos z finałowej sceny romantycznego filmidła.

Od razu stanął przy ścianie, wskazał palcem punkt, na który się zamierzył i rozpoczął wspinaczkę.

Moim marzeniem jako drabiniarza jest wspinać się ramię w ramię z innymi, czerpać radość i siłę do zdobywania kolejnych wysokości w trakcie przyjaznej rywalizacji i symbiozy ludzi, którzy widzą ten sam cel i zupełnie różne drogo do jego osiągnięcia. Alpiniści są najwyżej w hierarchii. Parę razy próbowałem już podążać za nimi chcąc udowodnić, że nie jestem tylko pozerem z drabiną. Do tej pory kończyło się to marnie patrzeniem na mnie z góry jak potykam się o szczeble własnej drabiny.

Tym razem było inaczej. Może moim ruchom brakowało jego gracji, ale moja niezdarność i brak finezji nie powstrzymały mnie w dotrzymaniu mu kroku. Gdy dotarliśmy na szczyt i spojrzeliśmy na widok, czułem się jakbym latał. Pogadaliśmy chwilę o bzdurach, a gdy Alpinista odszedł ja siłą rozpędu z daleka od ludzkich oczu wariowałem z drabiną póki mięśnie nie odmówiły mi posłuszeństwa.

Odłożyłem drabinę z uśmiechem na twarzy. Znów byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Na końcu drogi i krawędzi wszystkiego odnalazłem radość a historia zatoczyła koło zamieniając koniec w nowy początek.

26052016

Nie chce mi się pisać, chce mi się spać. Muszę odpocząć i nabrać sił na próby ognia jakie czekają mnie przez najbliższy miesiąc. To tylko trzydzieści dni, większość spraw rozwiąże się już za dwa tygodnie. Ale nie nimi się martwię. One są w gruncie rzeczy przyjemne i najfajniejsze na świecie. Chcę to robić, przygotowywać się do nich i nie mogę się doczekać aż w końcu nadejdzie ich czas. Continue reading “26052016”

24052016

Dobrze mi tu gdzie jestem, wreszcie robię coś fajnego i się nie denerwuję. Jestem strasznie rozbity po, bo oczekuję fajerwerków, a zamiast nich gasną światła.

Odłączam ludzi od prądu, siebie od ludzi. Jestem emocjonalnym tym, jak mu tam. Izolatorem. Można się do mnie śmiać, przytulać mnie bez ryzyka, że cokolwiek zaiskrzy, że poczuję tę samą radość, odwzajemnię ciepło, bliskość i poczucie bezpieczeństwa. Continue reading “24052016”

Egipcjanin mieszka w… (Brak weny EP 1)

W sumie to mam, ale nie do końca, jakieś kawałki, których nie da się wypełnić treścią, bo brakuje mi pomysłów spajających wszystko w całość. Muszę pisać codziennie a nie mam o czym.

Eskimos mieszka w iglo.
Indianin mieszka w wigwamie.
Egipcjanin mieszka w lepiance, ale i tak każdy powie, że mieszka w piramidzie.

Jeśli słowa miałyby siłę stwórczą i gdyby zadało się komuś dowcipną zagadkę, której przebieg wyglądałby mniej więcej tak: Continue reading “Egipcjanin mieszka w… (Brak weny EP 1)”

Śmieci na gigancie.

Dawno, dawno temu ludzie i śmieci żyli w zgodzie. Ale to było za niepamiętnych czasów, gdyż dwa skrajnie różne ludy nie mogą współistnieć na jednej planecie. Czując się skrajnie wykorzystywane przez gatunek ludzki, śmieci postanowiły przejąć kontrolę nad światem i przeorganizować go w taki sposób, by egzystencja ludzka nie była dłużej możliwa. Continue reading “Śmieci na gigancie.”

Historia świata

Blok przy ulicy Króla Jerzego 30 to czteropiętrowy budynek, w którym cztery klatki schodowe drzwiami domofonowymi strzegą dostępu do czterdziestu mieszkań. Każde mieszkanie ma swoich lokatorów, żadne nie stoi puste. To fascynujące jak wiele historii, emocji i wszelkich odcieni życia można pomieścić na przestrzeni mniejszej niż połowa boiska futbolowego.

Continue reading “Historia świata”