Myślałem,

Że zacznę coś pisać, ale w sumie mi się nie chce. Za oknem pada chyba już piątą godzinę. Tłumy kropli wydłużonych prędkością wyglądają jak igły pędzące na spotkanie z ziemią. Fajnie jest moknąć, czuć jak deszcz uderza o głowę i resztę ciała. Ale potem wracać w mokrych ubraniach już nie jest fajnie. Chciałbym napisać, że właśnie dlatego siedzę w domu, ale nie. Prawda jest taka, że deszcz tu nie ma nic do rzeczy. Nawet jakby świeciło słońce pewnie bym się nie ruszył. Dziś po prostu mam dobrą wymówkę.

Trociny leżą wszędzie tam, gdzie było torturowane drewno. Zwłaszcza gdy użyto w tym celu dużo siły i ostrych narzędzi. Idę po śladach ciągnących się od samego progu mieszkania. Ścieżka usypana z drewnianych okruszków ciągnie się niczym piaskowy wąż przez tereny kolejnych pomieszczeń. Przedpokój, salon, szafa, tajna klatka schodowa za sekretnym przejściem ukrytym w plecach szafy, łazienka. Łazienka znajduje się na szczycie wieży, do którego wiedzie spirala drewnianych schodów. Stare deski skrzypią przy każdym kroku. Mają swoje lata i wiedzą, że lament nie przyniesie wybawienia, mimo to jęczą jękiem rezygnacji informując o bólu i cierpieniu jakie sprawia im torturujący torujący sobie po nich drogę. Kwadratowe pomieszczenie ma wielkie okna na każdej z czterech ścian. Widok pozwala ocenić wysokość wieży na około trzecie, może czwarte piętro. Wystarczająco, by w tej okolicy pozwolić sobie na okienną fanaberię kłócącą się z intymnym charakterem pomieszczenie. W centralnym punkcie, skąpana w świetlnym majestacie poranka stoi ona, zawierająca przedmiot naszej inspekcji. W olbrzymiej żeliwnej wannie ułożona jest góra trocin sięgająca po sam sufit.

30052016

Idzie mi jak z płatka, jak to zepsuję to jestem frajer pompka.

Muszę pisać. Mam co pisać. A mi się nie chce.

Siedzę tu od dobrej godziny, zdążyłem obejrzeć końcówkę Prometeusza i tym razem nawet mi się podobało. Może dlatego, że to było tylko ostatnie piętnaście minut. Możliwe również, że to z powodu odwlekania pisania.

Potem jeszcze przesłuchałem największe hity Rudiego Shubertha i…

OTO JESTEM.

Kostka działa, ale jeszcze daleko do końca.

***

Siedziałem w komórce na szczycie najwyższej wieży. Dalej idą już tylko stare i niechciane drabiny. Nie boją się, bo wiedzą, że jeszcze nie raz przyjdą młodzi amatorzy wspinaczki i będą z nich korzystać. Będą piąć się w górę po ich stopniach.

Będą je kochać i pielęgnować z miłością.

Będą ich nienawidzić i w chwili słabości ciskać nimi o ściany obwiniając za wszystkie niepowodzenia.

Byłem tam na górze, by pożegnać się z moją drabiną. Tu wszystko się zaczęło. Pierwszy raz wziąłem ją do rąk, ustawiłem pod ścianą i niepewnie postawiłem drżące stopy na pierwszym stopniu. Pamiętam jak mocno ściskałem dłońmi boczne belki. Pamiętam jaki byłem niezdarny w tych pierwszych próbach wspinaczki.

Pamiętam, jak bardzo byłem podekscytowany faktem rozpoczęcia tej wędrówki w górę. Pełny zapału obiecywałem sobie nie zrażać się przeciwnościami, ćwiczyć co dnia i pewnego dnia osiągnąć zadowalający poziom. Wzbić się wysoko ponad szarą rzeczywistość, otworzyć się na zupełnie nową perspektywę.

Dziś, bogatszy o wiedzę jak przebiega dochodzenie do tego celu, wciąż jestem na szarym początku mojej przygody. I nie wiem, czy gdybym był tego świadomy w dniu decydowania się na karierę drabiniarza, postąpiłbym tak samo jak wtedy.

Znalazłem się tu przypadkiem. Pełen zniechęcenia, zmęczenia, miałem dość mętliku w głowie i ciągłej niepewności co robię dobrze, a co źle. Czy opieram ciężar na dobre części stopy, czy wymieniam ręce i nogi w odpowiednim momencie. Czy dobrze pracuję głową.

Zaczęło być trochę lepiej, gdy przestałem trenować tylko na sucho, a zacząłem wychodzić z drabiną w teren. Z początku nieśmiało, czekałem aż się ściemni, by podchodzić do drzew i niższych zabudowań. Te drobne sukcesy dodały mi skrzydeł, widok z góry upewnił mnie, że warto. Uwierzyłem w siebie.

Kryzys minął tylko po to, by chwilę później wrócić ze zdwojoną siłą. Horyzont z tylko niewiele wyższego pułapu wciąż był bajecznie szerszy, jednak przestało mi to wystarczać. Parę razy nie udało mi się wspiąć na stosunkowo niskie i, zdawałoby się, nietrudne wzniesienia, co dodatkowo pogorszyło sprawę.

W takim właśnie momencie mojej drabiniarskiej edukacji znalazłem się znów na szczycie gdzie wszystko się zaczęło.

“Idealne miejsce, by to wszystko skończyć. Dokładnie tu, gdzie się zaczęło”, pomyślałem ponuro.

“A może jednak to będzie nowy początek?”. Uśmiechnąłem się gorzko nie do końca mając siłę w to uwierzyć.

Oto z czym mam problem. Duże pokłady pesymizmu, takiego wysokiej próby, z gatunku tych najmilej widzianych w nurcie emo i mu podobnych. Jest też brak pewności i wiary w siebie. Nie polecam, mieszanka wybuchowa. Mam tu na myśli wybuchy płaczu i zmian nastroju. Głównie z depresyjnego na jeszcze bardziej depresyjny.

Moje palce ćwiczyły hiszpańskie tańce odkładając najbardziej jak się da moment rozpoczęcia praktyki z drabiną. W końcu nie mogłem już tego dłużej odkładać i ociągając się podszedłem do niej, chwyciłem i ustawiłem ją do pionu.

Trzeba ćwiczyć codziennie, by nie wypaść z formy. Studiować każdy najmniejszy ruch, ułożenie ciała, analizować każde drgnięcie mięśni, czy wpływa korzystnie lub nie na jakość wspinaczki. Zapamiętać i powtórzyć, albo unikać. Zamienić zamiar w odruch. Być skupionym ale i rozluźnionym. Nie wygłupiać się, ale nie zapomnieć o czerpaniu przyjemności. Nie zwariować.

Rozpocząłem jak zwykle mantrą stabilizacji pozycji na każdym z dwunastu stopni. Stawiałem krok, dostawiałem drugą nogę. Starałem się od razu chwycić właściwie, by nie wytrącać się z równowagi korekcją błędów. To samo dotyczyło postawy. Chwila bezruchu żeby oswoić tę wysokość i potem w górę. Po dojściu na szczyt to samo w drugą stronę.

Alpinista wszedł, gdy byłem w połowie drogi na dół.

– Znalazłem cię na samym końcu drogi – powiedział na powitanie.

To zabawne jak zwykłe stwierdzenie stanu faktycznego w sprzyjających okolicznościach może zabrzmieć jak tani patos z finałowej sceny romantycznego filmidła.

Od razu stanął przy ścianie, wskazał palcem punkt, na który się zamierzył i rozpoczął wspinaczkę.

Moim marzeniem jako drabiniarza jest wspinać się ramię w ramię z innymi, czerpać radość i siłę do zdobywania kolejnych wysokości w trakcie przyjaznej rywalizacji i symbiozy ludzi, którzy widzą ten sam cel i zupełnie różne drogo do jego osiągnięcia. Alpiniści są najwyżej w hierarchii. Parę razy próbowałem już podążać za nimi chcąc udowodnić, że nie jestem tylko pozerem z drabiną. Do tej pory kończyło się to marnie patrzeniem na mnie z góry jak potykam się o szczeble własnej drabiny.

Tym razem było inaczej. Może moim ruchom brakowało jego gracji, ale moja niezdarność i brak finezji nie powstrzymały mnie w dotrzymaniu mu kroku. Gdy dotarliśmy na szczyt i spojrzeliśmy na widok, czułem się jakbym latał. Pogadaliśmy chwilę o bzdurach, a gdy Alpinista odszedł ja siłą rozpędu z daleka od ludzkich oczu wariowałem z drabiną póki mięśnie nie odmówiły mi posłuszeństwa.

Odłożyłem drabinę z uśmiechem na twarzy. Znów byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Na końcu drogi i krawędzi wszystkiego odnalazłem radość a historia zatoczyła koło zamieniając koniec w nowy początek.

2146 2304 2016

Ściągałem właśnie fakturę za internet. Domyślnie zaproponowana nazwa pliku składała się z samych cyferek, więc zmieniłem na “kwiecień 16”. Myślowy ciąg, jaki wywołała ta akcja uświadomił mi, jak niewiele jestem w stanie przeżyć. Czy coś w tym stylu. Trudno to uczucie, tę konstatację lub cokolwiek innego, czym jest to, co zrodziło się w mojej głowie, ująć w dwa słowa. Continue reading “2146 2304 2016”

Hapi Niu Jerry

Dobra, stąd i tak nie widać fajerworksów, więc zacząłem od słuchania Animals As Leaders (Another year + Woven web) i mam olbrzymi plan zrobić sobie literackie jaja z początku roku.

Podsumowanie? Było świetnie, i made my dream came true i prę do przodu coraz dalej (muzyczna, saksofon). Czas stać się magistrem i mieć dalej w nosie pracę.

Czemu?

Odpowiedź jest prosta. Gdyby przez choć przez tydzień nikt nie poszedł do pracy, wszyscy od razu zaoferowali by wyższe zarobki.

NOWY ROK. LATE OF THE PIER. HOT. TENT. BLUES. (i gwiazdy spadające z nieba w Zakopanem forever)

Nie wiem co więcej napisać. Jestem pijany i szczęśliwy.

Ktoś mógłby udać Twardowskiego i polecieć na fajerworku na Księżyc. Księżyc jest przepiękny. Jedną z rzeczy jaka mnie zastanawia a propos przyszłości, to czy znajdę się na powierzchni tego pięknisia jakby nic się nie stało. Jakby to była podróż do Warszawy Polskim Busem albo innym Radexem.

Lubię księżyc. Lubię to gdzie jestem. Jest fajnie. Niech to trwa.

Wracama oglądać Death Parade i czekać aż wrócą.

Muszę napisać posta o wszystkich anime jakie ostatnio obejrzałem.

Pozdrawiam and a Happy New Year!

XOXO

Soundtrack 2015

Ok, dzień po dniu, dwie piosenki, jedna za sprawą St. Vincent (film, świetny, płakałem), druga podczas powrotu taksą, tak bardzo świetne, że skusiły pijanego mnie do stworzenia playlisty tego roku, na razie mam trzy:

1. Bob Dylan – Shelter from the storm
2. Budka Suflera – Nie wierz nigdy kobiecie (totalnie słychać kompozycję Borysewicza)
3. Escort – cokolwiek z Animal Nature

Teraz spróbuję sobie przypomnieć coś więcej, a resztę uzupełnię, jak wytrzeźwieję

4. Viva Namida
5. Hey, Dandy (początkowa i końcowa piosenka ze Space Dandy, serialu mojego życia, serio nie wiem czy nie przebił trochę Cowboya Bebopa, myślę, że coś o tym skrobnę W KOŃCU)

(gee, to wszystko są piosenki ostatnich dni)
6. Albeniz – Malaguena op.165 cz.3 (czy jakoś tak) gram to teraz, a przynajmniej będę
7.(bonus track) etiuda Czernego z trzeciego zeszytu Sawickiej, kocham ❤
8. Yoko Kanno – Tower of Babel

9. Peking Duck – Say my Name
10. John Williams – Force theme (bo rok Star Warsów i w sumie forever)

11. Cheryl Lynn – All my lovin'
12. Chaka Khan – Love Has falllen on Me (Chaka serio niespodziewanie rządzi, kocham typa od bębnów)

13. Miranda Lambert – Little Red Wagon
14. Madonna – Burning Up
15. Maya Saakamoto + Yoko Kanno – Kiseki No Umi

16. Zendaya – Replay
17. Shannon- Let the music play

18. Mop Warriorz – ante up
19. Eric B & Rakim – don't sweat technique

20. The police – it's alright for you (końcówka bardziej lady punkowa niż cokolwiek lady punku)
21. Jessie J as Jessica Cornish – Sexy Silk (nie mogę uwierzyć, że to się łapie w tym roku <3)

22. Smoov e – dick like mine
23. Dirt nasty + smoov e – swerve

24. Duran Duran – Big Bang Generation (what tha fuck is this band about, tak bardzo electro-rock-blaza-miłość + ten bit, LOWE)

25. EXO – wolf
26. B.A.P. – 1004 (rok, w którym Maciek odkrył k-pop

dobra niech będzie, że jeszcze

27. Cameo – Word Up
28. Heaven 17 – Temptation
29. Knack – My Sharona

30. Tegoroczne Prodigy
31. Zeszłoroczna Taylor Swift ❤
= Najlepszy muzyczny rok ever.

Jestem pijany, idę spać, pa!

S.O.S. (please someone help me) 1

Piszę, bo dawno tego nie robiłem. Bo potrzebuję pomocy, a próbowałem już wszystkiego innego. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Zaczynam przejmować się rzeczami, które nie mają znaczenia. Boję wskoczyć się do wody, denerwuję się godzinami analizując jak to zrobić, bzduram sobie, że sposób będzie miał jakikolwiek wpływ na to jak poniesie mnie nieobliczalny nurt. To wiadomość do mnie, przestań, po prostu zrób to, co zaleca Shia LeBouf.

Na przestrzeni czasu, podczas którego nic nie pisałem, wpadło mi do głowy parę przemyśleń. Przedstawię je tutaj jako cytaty.

Sekret życia jest w książkach. Sekret szczęścia jest w ludziach. (albo coś w ten deseń).

Chodzi mi o to (żeby nie wpaść w błoto), że dzięki książkom możemy znaleźć na tak dowcipne w dzisiejszych czasach pytanie “jak żyć”, ale to interakcja z ludźmi może dać nam prawdziwe szczęście. Nie jestem dobry w tłumaczeniach, więc po prostu posłużę się historią, która sprowokowała mnie do ukucia tejże sentencji.

Musiałem skonfrontować się z ludźmi, których nie jestem pewien. Niby wszystko w porządku, ale tak naprawdę może nie zimna wojna, ale jednak nie do końca wiadomo czy są mi rzeczywiście przychylni. No ale nie było wyjścia. I kompletnie nie wiedziałbym jak się zachować, gdyby nie to, że parę dni wcześniej zacząłem czytać “Jonathana Strange i pana Norrella” autorstwa Susanny Clarke. Zaraz na początku książki mają miejsce odwiedziny w domu zgorzkniałego i sarkastycznego pana Norrella. Jednym z odwiedzających jest starszy poczciwy pan nazwiskiem Honeyfoot. Wspomniany gość jest zachwycony biblioteką pana Norrella, zachwyt swój werbalizuje w zamian otrzymując jedynie sarkastyczne i niezbyt przychylne odpowiedzi gospodarza. Mimo że całkowicie łatwo przejrzeć ich prawdziwe znaczenie, pan Honeyfoot przyjmuje te niby miłe odpowiedzi jako najmilsze słowa skierowane w jego stronę. Nie jest półidiotą, a nie jest też to nigdzie rozwinięte, później znika też z kart powieści jako tylko jedna z wielu postaci epizodycznych, trudno jest więc zdecydować, czy jest tak ufny i prostolinijny, czy za grosz nie umie wychwycić ironii wycelowanej w jego stronę, czy jednak może uznał, że ze względu na cel wizyty lepiej jest przyjąć taktykę robienia dobrej i lekko głupkowatej miny do złej gry.

Jeśli byłaby to ostatnia ewentualność, co nie jest kompletnie wykluczone, pan Honeyfoot jest moim totalnym idolem. Tak czy inaczej, przyglądając się tej osobliwej wizycie skupiłem się przede wszystkim na swoim nowym guru, tym co w ten sposób uzyskał i jak ja to odebrałem. Co uzyskał? Nie dość, że w pewnym sensie załatwił to, po co przyszedł, to dodatkowo zachował spokój ducha zarówno przed, jak i po wizycie. Patrząc na niego z boku nie czułem zażenowania ani jakiegoś żalu czy współczucia, a wręcz przeciwnie – w pewien sposób takie stawienie czoła sytuacji mi zaimponowało. Postanowiłem więc zachować się tak samo i – był to strzał w dziesiątkę. Skupiłem się na tym by miło spędzić te parę chwil jakie musiałem tam przebimbać, by było to spotkanie towarzyskie, w którym chodzi tylko o to bym się świetnie bawił – pusta gadka-szmatka, rozmowy o niczym, żarty sytuacyjne i skojarzeniowe, ćwiczenie stylistyczno-umysłowo-deklamacyjne i szeroki uśmiech od ucha do ucha. I co? Podziałało pierwsza klasa. Nie bałem się ani przez chwilę, nie denerwowałem się podczas rozmowy, bo raz, że kontrolowałem temat, dwa – mając na celu ewentualne zrobienie z siebie pustego i zadowolonego z siebie głupka, którego nikt nie bierze na poważnie, nie bałem się, że coś palnę albo powiem dowcip, z którego tylko ja będę się śmiał (czyli w gruncie rzeczy postanowiłem być sobą). Nie dość, że gładko poszło, to jeszcze poprawiło mi humor na resztę wieczoru.

A reszta wieczoru upłynęła mi na trzeźwo w gronie ludzi, którzy spotkali się po dłuższej rozłące, a z których ja znałem wcześniej tylko połowę. Nie wiem czy to adrenalina tak przełamuje lody (wcześniej poszliśmy do wesołego miasteczka na naprawdę szaleńczą jazdę rollercoasterem), czy po prostu to świetni ludzie byli, którzy przyjęli mnie jak swojego, a ja na dodatek nie miałem nic przeciwko, w każdym razie bawiłem się świetnie mimo że oni bardzo szybko przestali być trzeźwi. Z ich coraz bardziej szczerego zachowania wylewały się hektolitry szczęścia, które byłoby widać i czuć nawet wtedy, gdyby bez przerwy nie mówili, że naprawdę są szczęśliwi z tego spotkania. I ja, chcąc nie chcąc, byłem szczęśliwy razem z nimi. Uwielbiam uczestniczyć w takich spotkaniach nawet jeśli nie dotyczą bezpośrednio mnie, bo takie szczęście i radość zawsze udziela się wszystkim w pobliżu, polecam gorąco.

Drugą sentencją jest:

Piasek nie ocenia // Sand doesn’t judge (albo don’t, nie wiem)
Powietrze nie ocenia // w podobnym sposób
Woda nie ocenia
Cegła osądza

To już nie są przyjemne przemyślenia, na szczęście nie mam już czasu, żeby się nimi zajmować, bo studia. Mam nadzieję, że dzisiaj przestanę się denerwować. Mam nadzieję, że będę częściej pisał.

Tkacz srebra

A może problemem tego kraju jest to, że tak naprawdę nie jest ani super świetnie ani szczególnie chujowo. bo serio, ziemia po której łazimy jest tu tak samo długo jak wszędzie, a ciągle naszym największym sukcesem jest to, że Polki są najładniejsze. absolutnie tego nie neguję, tylko coś do tego dorobku przydałoby się w końcu dodać. może skoro kolejne rzesze polityków nie są w stanie niczego poprawić, kluczem jest pójście w drugą stronę, żeby zrobiło się naprawdę, ale tak super fest chujowo?

Tack Tick pt1

Tak, słyszałem o tym wcześniej. A może… może po prostu czułem swoją podatność, wczesne symptomy, które kompletnie zignorowałem. Dlatego, że byłem ciekawy, bo spokojnie było to do uniknięcia nie ponosząc najmniejszych strat. Poza tym miałem poczucie, że nic mi nie grozi. Nie mogłem bardziej się mylić!

Czułem, podskórnie, podświadomie, że tego dnia, jeśli pojawię się w tamtym miejscu, dojdzie do infekcji. I mimo tych niepokojów, mimo wszystkich znaków, które można było odczytywać jako dowód, że rzeczywiście jestem w grupie ryzyka, zignorowałem to i tego brzemiennego w skutki mroźnego zimowego poranka wyszedłem do ochotniczego wolontariatu na wysypisko śmieci. Nie oczekiwano mnie tam, nie byłem nawet mile widziany.

Problem z mutainfekcjami jest taki, że gry komputerowe kompletnie zniekształciły ich obraz czyniąc z nich w głowach młodych odbiorców bardziej błogosławieństwo i dar niebios, niż udrękę, zmianę życia i miliardyliard innych nieprzyjemnych problemów. Bo tym drugim większość z nich koniec końców się okazuje. Czy prawdziwe, czy hipochondrycznie urojone, są nie nieodłącznym elementem życia po szóstej wojnie. Każdy coś prędzej łapie, niektórzy nawet po parę różnych w ciągu całego życia. Większość z infekcji da się wyleczyć, genotyp zresetować, ale to co przeżyjesz, piekła czy raju ze względu na zmiany w odczuwaniu, to twoje i nigdy tego nie wymażesz z głowy. No i są skrajne przypadki, w których nie ma nadziei, ale, że użyję metafory, mimo wypadków, ciągle latamy samolotami.

Trochę byłem jak te ciekawskie dzieci zafascynowane superbohaterami powstałymi po mutacjach. Moje marzycielstwo sprawiło, że tego dnia, rzeczywiście dostałem swoją infekcję. Wszystko zaczęło się normalnie. Po przybyciu na miejsce bez ociągania podszedłem do kwatermistrza, odebrałem narzędzia i dołączyłem do najbliższej niekompletnej grupy. Zaraz potem ruszyliśmy do wyznaczonej nam góry śmieci.

Pracowaliśmy chaotycznie, bez planu rozgarniając śmieci raz na górze, raz na dole. Każdy robił, co chciał, nikt się do nikogo nie odzywał. Praca nie posuwała się ani odrobinę do przodu. Nie do końca wiedziałem co robić, więc pałętałem się między ludźmi pomagając po trosze wszystkim po kolei. Parę razy schodziliśmy na krótkie odpoczynki do dziwnej jamy, w której można było osłonić się od ostrego i lodowatego wiatru. Tak mijała godzina za godziną, aż około południa wiatr stał się mocny na tyle, że pobyt w jamie w jamie okazał się koniecznością. Jako, że doszedłem do jamy pierwszy, mogłem sobie wybrać dowolne miejsce. Chociaż się bałem, wlazłem w najgłębszy zakamarek, by już nie musieć się posuwać, podkulać nóg i robić innych rzeczy gdy inni będą szukali sobie miejsca. Byłem wykończony i zmarznięty do szpiku kości.

Wspólna praca nie przełamała żadnych lodów, między nami panował większy chłód, niż na zewnątrz. Siedziałem pod ścianą z dala od reszty. Zmęczony, odchyliłem głowę do tyłu by w oparciu jej o nierówną ścianę utworzoną przez zbite śmieci znaleźć choć odrobinę wytchnienia. I wytchnienie nadeszło.

Pierwszy atak był zupełnie niepozorny, kogoś bardziej obeznanego z używkami na pewno by zmylił, jako używkę też te pierwsze symptomy definiowali ludzie, którym o tym opowiadałem. Lekkie zawroty głowy, uderzenia gorąca, błogość i przyjemne dreszcze odwracające uwagę od spieczonej twarzy, obtarć, ucisku ubrań i całej reszty niedogodności. Tego dnia były jeszcze delikatne, ledwo wyczuwalne, jednak moja podświadomość zarejestrowała je na tyle, że gdy następnego dnia zgłosiłem się przed świtem po zaświadczenie o odbyciu prac i usłyszałem, że wczorajsza ekipa znowu potrzebuje wolontariusza, rzuciłem się do zgłaszania jak po cukierki.

Nie wiem do kiedy bym pracował, gdyby nie nagłe wezwanie (fałszywy alarm, jednak gdyby okazało się prawdziwe, plułbym sobie w brodę do końca życia) do Urzędu Pracy. Wpadłem w trans, świadomy już tego, co czuję i gotowy zrobić wszystko by tego nie przerywać. Mróz i wiatr zdawały się stymulować ten stan. Poszedłem na wolontariat następnego dnia i jeszcze następnego, wystawiając swoje ciało na nie lada próby. Byłem w tym coraz głębiej.

Następnego dnia wolontariatu okazało się, że to wcale nie mróz i wiatr pogłębiają ten dziwny stan. Rzuciło mnie do kopalni, miałem czyścić piece. Piece, które ani na chwilę nie przestawały pracować. Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy, dwa poprzednie dni było strasznie mocne słońce, które paliło w odmrożoną twarz i sprawiało, że mimo mrozu pot lał się ze mnie strumieniami. Zrozumiałem, że mój odmienny stan jest potęgowany przez ciepło gdy po pięciu minutach czyszczenia pieca rozgrzanego do czerwoności w głowie kręciło mi się tak, że nie mogłem skupić wzroku. Dodatkowo ciałem targały spazmy, które kontrolowałem z największym trudem. To było jak zew, czułem wołanie, wielkie pragnienie, które oddziaływało na mnie niczym magnes. Nie byłem nawet w stanie zbyt długo walczyć. Gdy mój stan zamiast mijać, pogłębiał się, podjąłem decyzję. Nie liczyło się moje życie, niebezpieczeństwo jakie mi groziło. Byłem jak lalka na sznurku, gdy otworzyłem drzwi pieca i stanąłem milimetry przed otworem gapiąc się wzrokiem pełnym niezdrowej i bezmyślnej fascynacji w płomienie bez problemu liżace moje ciało. Żar zdawał się sięgać zenitu, powietrze, jakie wdychałem było tak gorące, że czułem jak przy mi drogi oddechowe. I to ciągle było za mało. Wyciągnąłem rękę tak, by chociaż opuszkami palców poczuć dotyk płomieni.

Prawdziwie krótka historia.

Bądź szybki, lub bądź martwy. Tak mawiał tatko. Teraz mogę oglądać go tylko na zdjęciach w starych zakurzonych albumach. Tatko na koniu, tatko na prerii, przed saloonem, kopalnią diamentów i przy swoim żyrokopterze odbierając honory od Wielkiego Szeryfa Zachodnich Stanów Ameryki. Zawsze w złamanym cylindrze, goglach i długich, zakręconych na końcu siwych wąsach.

Jestem zupełnie gdzie indziej, zarówno jeśli chodzi o miejsce, jak i czas. Wszystko przez niego. Twierdził, że dla jego pomysłów nawet tak otwarta Ameryka nie stanowi podatnego gruntu. Musiał od zera ukształtować umysły, które miałyby zrozumieć, przyjąć i pokochać jego wynalazki. Gdy uzbierał wystarczająco pieniędzy wysłał mnie i moje trzy siostry pod opiekę jego rodziców do Polski, a sam wyruszył do Afryki. I dokonał tam niemożliwego.

Nikt nie wie, jakim cudem przekonał do siebie Masajów, w każdym razie dokonał niemożliwego. Oto trzymający się dotąd z dala od wszystkiego i wszystkich nieustraszeni wojownicy przyjęli mojego ojca i jego myśl techniczną niczym Prometeusza niosącego ogień. Majestatyczność ich wyglądu wzrosła niepomiernie, gdy zaczęli testować, a potem już używać krwistoczerwonych egzoszkieletów i pancerzy. Zaraz po nich w ich ręce trafiły elektromagnetyczne włócznie oraz kamienne bawoły i kozły napędzane parą. Te ostatnie nie były dziełem tylko mojego staruszka. Sporo wkładu miał w nie Wielki Szaman, który, jak się okazało, miał w tym wszystkim swój własny interes.

Czemu ludzie pragną władzy i dominacji? Nie mam pojęcia. Będąc tutaj, w tym czasie i miejscu, i mając w pamięci swe nie tak odległe dzieciństwo, nie mogę zrozumieć, co ludzi tak ciągnie do rządzenia innymi i ważniakowania na każdym kroku. Podejmowania decyzji i… nie, to co mam na myśli nie ma nic wspólnego z braniem na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności. Może to to, zupełnie nie wiem, spytam o to Szamana, gdy już się do niego dobiorę.

Możliwe, że Wielki Szaman pociągał za wszystkie sznurki każdego pojedynczego członka plemienia na długo zanim pojawił się tam mój ojciec. Nie wiadomo. Sam znachor ciągle twierdzi, że to wolą ludu prowadzi to plemię i podejmuje wszelkie decyzje. Prawda jest taka, że w pewnym momencie jak za dotknięciem magicznej różdżki Masajowie zamienili się w wielką armię świetnie uzbrojonych hebanowych zombi. Najpierw Szaman zrobił wielką wrzawę, że ojciec chciał ich zniewolić i zaprzęc do niewolniczej pracy. Matka zniknęła a ojciec trafił za bambusowe kratki. Nie siedział tam długo, jeszcze nikt nie zdążył wyruszyć z odsieczą, albo chociaż pertraktacjami, a już międzynarodowa telewizja transmitowała brutalną egzekucję, a zaraz po niej oświadczenie Szamana, że czyny zabitego właśnie człowieka przelewają czarę goryczy i jako że Cywilizacja Pary i Miedzi, którą reprezentował, jest wrogo nastawiona, wielkie czarne plemię, by się bronić, zmiecie ją w tył.

I prawie się udało. Szczęście w nieszczęściu, papa przyniósł im wiele, ale nie nauczył historii. Jak wcześniej Napoleon, a po nim Hitler, odbił się z hukiem od Rosji. Okazało się, że Wielkie Cesarstwo ma broń, o której nawet ojcu się nie śniło, a Caryca Matylda jest nie lada strategiem i z pomocą szesnastorga równie uzdolnionego rodzeństwa potrafi prowadzić skuteczną walkę na dowolnej ilości frontów.

Przepychanki trwały sporo czasu, jednak w końcu okazało się, że ani jedni ani drudzy nie są w stanie przesunąć linii frontu ani o milimetr. Gdzie ta linia? Jakżeby inaczej – w Polsce. Cały brukowany kraj jest pod okupacją smolistych bezmózgich chudzielców w krwistoczerwonych zbrojach. W każdym mieszkaniu każdej kamienicy siedzi ktoś taki jak ja, dumny, żądny zemsty kowboj skrycie tworzący plan rewolucji. Tylko, że ja jeden nie planuję rewolucji. Chcę tylko zemsty ma mordercy mojego ojca.

Co dzień gdy chodzę po ulicach miasta w kraju, do którego mają odwagę zapuszczać się tylko najodważniejsi i najbardziej szaleni z samurajów, patrzę na to jak giną kolejni bohaterowie. W tym kraju nigdy nic takiego nie wyszło i ciągle nie ma na to szans. Jesteśmy zbyt ślepi w sytuacjach kryzysowych, zbyt patetyczni i gorący w sytuacjach wymagających najbardziej chłodnych z kalkulacji, zbyt przestraszeni, by ruszyć do działania wszystkimi nogami napędzanymi polską krwią i z byt dumni, by prosić o pomoc. Dlatego nic mnie to nie interesuje. Patrzę tylko z daleka, poznając słabe punkty i sposoby działania oprawców. Oglądając ich kwatery, analizując projekty ojca i ukradzione egzemplarze ich uzbrojenia.

I pewnego dnia, gdy uznam, że jestem gotowy i zdobędę wystarczająco pieniędzy, by wynająć samuraja, wywiozę siostry na wieś. Każę im czekać przy gotowym do odlotu zeppelinie, a sam wyruszę po głowę Szamana.

Już niedługo.