Słońce przez czapkę

Nic już nie pamiętam z tego co mam napisać. Chociaż nie, może odrobinę. Ale nic to, może jakimś cudem uda mi się odtworzyć mój tok myślowy z tamtego słonecznego pobożonarodzeniowego (albo posylwestrowego, nie pamiętam) grudniowo (styczniowo?) wiosennego wczesnego popołudnia.

Wyszedłem na balkon i aura naprawdę była typowa dla pierwszego zwiastowania wiosny. Czapka zachodziła mi na oczy tak, że mogłem przez nią w miejscu bardziej rozciągniętym od innych patrzeć na słońce. No i jak się tak patrzyło przez tą czapkę na słońce to widać było dookoła niego taką, z braku lepszego słowa (zdaję sobie sprawę, że takie na pewno istnieje, po prostu go nie pamiętam teraz), tęczową aureolę. Trochę podobną do tej, jaka otacza każde źródło światła, na które patrzy się przez zachlapane lub zamglone okulary. Tylko nie była okrągła, miała raczej promienie jak sople lodu albo podłużne bombki choinkowe.
Mam nadzieję, że wyraziłem się choć trochę jasno. Wróćmy do meritum. Patrząc przez czapkę na słońce i jego (powstałe na bazie jakiegoś pewnie trywialnego i podstawowego zjawiska fizycznego, o którym jako przyszły inżynier nie mam zielonego pojęcia) odblaski, które zmieniały kolory i rozmieszczenie przy najdrobniejszym ruchu głową, przypomniałem sobie o kalejdoskopie i rozmowie o nim. Parę dni wcześniej ten artefakt dzieciństwa został przywołany podczas parogodzinnej konwersacji o wszystkim i o niczym. Moi rozmówcy wspominali go jako coś totalnie magicznego i zachwycającego. Ja miałem zupełnie inne wspomnienia. Rozbieżność wspomnień i odczuć związanych z tą zabawką jakoś nie dała mi spokoju. W tamtej chwili nie mogłem poddać tego faktu głębszej analizie, ale potem to słońce przez czapkę na balkonie przypomniało mi całą sprawę i wtedy już pofolgowałem swojej skłonności do tęgich rozkmin.
Po pierwsze, całkiem nieźle pamiętam swoje pierwsze zetknięcie z kalejdoskopem. Zupełnie się zawiodłem i praktycznie od razu się zniechęciłem. Mówimy tu o bardzo dawnych wspomnieniach także trochę mogę zmyślać i definiowanie moich odczuć też jest dość ostrą jazdą po bandzie, ale wnioski do jakich doszedłem są tak fajne, że choćby argumentacja miałaby oparta na totalnym łgarstwie to i tak zamierzam kontynuować. Tak tylko mówię, jakby ktoś chciał na podstawie tego tworzyć nową religię, to chyba jednak niech sobie daruje.
Byłem niewielki, strzelam, że 5-7 lat, ale równie dobrze mogło być więcej lub mniej. Kalejdoskop nie był mój, tylko brata. Kompletnie nie wiedziałem co to, wyglądem zewnętrznym też nie za dużo obiecywało. Możliwe, że zapytałem co to i jak tego w ogóle używać. Przystawiłem do oka. Chyba nie zobaczyłem nic i już ze zniechęceniem zacząłem marudzić, zanim ktoś mnie, nomen omen, oświecił, żebym skierował drugi koniec w jakieś okno. No łał, fajnie i co dalej? Potem jak mi już wytłumaczyli o co chodzi, to zrobiłem naprawdę mało obrotów.
Co dobrze pamiętam, to że ‘zabawa’ kalejdoskopem wydała mi się męcząca. Od urodzenia byłem z aktywnością, a przez to i tężyzną fizyczną, na bakier i ręka mi mdlała praktycznie od razu. To to jeszcze i tak pół biedy. Co najbardziej martwi obecnego mnie – człowieka uskuteczniającego bezkrytyczny i całodobowy zachwyt nad wszystkim dookoła – byłem kompletnie obojętny na urok przedstawianych obrazków i zrażony nieprzewidywalnością ich powstawania. Nie wiem, może moje sny były wtedy tak kwaśne, że mnie to po prostu nie ruszyło, albo to mdlenie ręki było jednak nie do wytrzymania, albo był ciemny dzień, nie dostałem snikersa lub cokolwiek innego.
Może byłem smutnym dzieckiem wyrastającym na smutnego coraz dojrzalszego człowieka, któremu dopiero musi życie zdrowo po ryju piznąć, żeby mu klapki z oczu zerwać i odblokować uśmiech. Może tak.
Może miałem dookoła siebie tyle pięknych rzeczy, że w tym momencie naprawdę mnie to nie zachwyciło.
Może dziecko w pewnym momencie przyzwyczaja się do tego, że wszystko dookoła bez przerwy jest nowe, zajebiste (no, może poza plasteliną z niewiadomego źródła) i raz, że na modłę dorosłych stara się zachować zimną krew nawet w sytuacji największej ekscytacji (bo nie wie, że stary się nie ekscytuje gołębiami i zjeżdżalniami dlatego, że tak trzeba, tylko dlatego, że już dawno mu się to znudziło i przejadło), a dwa – nie ma czasu, żeby się zatrzymać i pozachwycać, bierzesz, ogarniasz przez pięć sekund, odnotowujesz fakt istnienia takiej rzeczy i lecisz dalej nakurwiać poznawanie świata.
I obawiam się, że w moim przypadku właśnie tak było, że zbyt chorobliwie chciałem być dorosły. Może nie pod każdym względem i nie w każdej chwili, bo pamiętam też ostre fazy i wiele sytuacji, w których ponosiła mnie wyobraźnia. Ale pamiętam też jak bardzo chciałem być duży i wszystko rozumieć, rozłożyć na czynniki pierwsze i jak się frustrowałem, gdy mi się nie udawało.
To wszystko nagromadziło się przez lata i weszło mi w nawyk. Dobrze, że oprzytomniałem, ale walka z tymi smutnymi przyzwyczajeniami i rzeczami, które potem się z tego rozwijają – przejmowanie się wszystkim, ambicja i tym podobne – to ciężka harówka. Chociaż z drugiej strony taka dogłębna analiza pozwoliła mi wyjść z mega dołka i uświadomić sobie prawdę będącą ponad to bagno, w którym się znalazłem.
Także chyba trzeba przede wszystkim znaleźć złoty środek. I pozwolić wszystkim, niezależnie od wieku, być dziećmi. I pomagać im w tym. I być nimi razem z nimi. Bo jak wszyscy staniemy się dorośli, to będzie prawdziwy koniec świata.
Do piaskownicy, marsz!

3 thoughts on “Słońce przez czapkę

Leave a comment