Memorandum

Zapamiętaj ten dzień. To był dobry dzień. I wczoraj. Nie. Wczoraj zapomnij, te złe i smutne momenty. Tak jak nie czujesz ich teraz. Już zapomniałeś.
Słowa, które usłyszałeś i przeczytałeś. Wirtuozów, mistrzów i bliskich.
Rzeczy które czułeś.
Wnioski do jakich doszedłeś.
Rzeczy, które sobie uświadomiłeś.
Pułap jaki osiągnąłeś.
Stan, w którym byłeś.
Reszta jest nieważna.
Rób co musisz i co kochasz.
I tak zawsze się jakoś układa.
Mogą Cię nienawidzić. Kogoś muszą.
Ty sobie poradzisz.

Łał, ale super wszystko, jaram się.

Walcz, potem już żaden poziom hard nie będzie hard. A serio warto:)

Podmuch kataru

Zszedł z zalesionego pagórka. Jego krokom towarzyszyło chrupanie śniegu, którego było jak nigdy. W ręce niósł flet. Gdy podszedł bliżej zauważyłem, że jego nos i policzki były kompletnie czerwone. Oczy szkliły mu się, a brwi i kędziorki rdzawo rudawych włosów wystające spod czapki były oszronione.
Spojrzał się na mnie wesoło.
– Witaj młodzieńcze. Continue reading “Podmuch kataru”

Sleepless

Szybko, szybciej, więcej.
Nie dam rady, na nic nie mam ochoty. Nie dam rady być najlepszy. Nie teraz. Już nie. Ale ciągle może być fajnie. Nie jestem dziwką, po prostu tego potrzebuję. Żeby być sobą. Żeby przetrwać. Zapomniałem się cieszyć. Ten ciężar zawisł na kącikach moich ust i ściągnął je w dół. Serce zareagowało i poczułem jak słoń siada mi na klatce piersiowej. Nikt nie przyjdzie z latarką, nie posprząta pajęczyn. Czasy pokojówek minęły. Nie stać mnie na służbę, zresztą sam się ledwo mieszczę w tej klitce na 58 kilogramów. Wypstrykałem się do cna. Teraz muszę odpocząć i dać z siebie wszystko.
Nie jestem dobry.
Tfu, nieprawda.
Po prostu nigdy nie będę najlepszy na świecie.
W sumie, tak serio, na serio, to po co mi to.
Jestem głupiuśki, tak strasznie ślepy i niespokojny.
Mogę być najlepszy w byciu mną.
Nic więcej, ni krztyny mniej.
Bo na końcu i tak chodzi tylko o to, by choć przez moment mieć uśmiech na ustach.
Nie wiem jak to skończyć.
Ale konie, konie, po betonie.
Prrrrrrrr.
Tak jak jedziesz konno na bal.
Koniec jazdy jest początkiem imprezy.
Tak i ten stop zwiastuje nieuchronnie początek czegoś nowego.
Ciesz się tym co jest, choćby było tragicznie, jutro może być gorzej.
Nie martw się, że jest źle, choćby było najgorzej, jutro będzie lepiej.
Wszystko jest w twoich rękach.
Wszystko jest w moich rękach.
Wszystko jest w mojej głowie.
Każda chmura przelatuje.
Każda mgła się rozpływa.
Po każdej zimie nadchodzi wiosna.
Po każdej burzy słońce.
Po każdym płaczu chwila ulgi.
Jest dobrze, jestem zdrowy, nie potrzebuję nic więcej.
Jeden zero.
Jeden dwa.
Dwa zero.
Jeden dwa.
Abrakadabra.
Pstryk.

Reach.

Był sobie chłopiec, który patrzył w gwiazdy. Dosłownie nie widział świata poza nimi. Gdy widział, że któraś spada, biegł w to miejsce i próbował jej dotknąć. Nigdy mu się nie udało. Zawsze zanim ostygła przybywali opiekunowie z armatą na ciężarówce i wystrzeliwali ją z powrotem na jej miejsce.
Ale rozmawiał z nimi. I gwiazdy go lubiły. Czasami myślał, że chciały go u siebie. Ale tylko mu się zdawało. Tak łatwo źle zinterpretować czystą sympatię, gdy ma się do czynienia z czymś tak pięknym jak gwiazdy. Więc zakochiwał się w każdej, która spadła. Potem czekał, co noc wpatrując się w ten ukochany punkt na niebie, aż mrugnie specjalnie dla niego, albo znowu spadnie. I czasem mrugały i myślał, że to coś znaczy. I czasem spadały, nawet bardzo niedaleko od niego i doszukiwał się w tym głębszego sensu. Nie wiedział, że gwiazdy po prostu tak mają, że mrugają i spadają. I że jak mrugają, to mrugają dla całego świata tak samo. I że jak spadają, to miejsce upadku jest kompletnie przypadkowe. A może po prostu za wszelką cenę próbował sobie wmówić, że jego uczucie jest odwzajemnione, uwierzyć choć przez chwilę, że tam na tym drugim końcu jest ktoś kto odczuwa taki sam przyjemny dreszcz gdy widzi jak mruga lusterkiem i wyczekuje marząc o następnym spotkaniu. Bo nie ma nic piękniejszego niż miłość gwiazdy.

Ta historia ma smutną kontynuację. Bo chłopiec tak naprawdę też był gwiazdą, ale nie mógł w to uwierzyć. Opiekunowie, którzy pewnego razu przyjechali po niego gdy spadł, pochłonięci kłótnią zapomnieli go wystrzelić i odjechali. Gdy ostygł musiał nauczyć się żyć wśród ludzi. Czuł się zagubiony, nie mógł zrozumieć ich zachowań, wzajemnej zawiści i niechęci. W końcu stłamszony zapłakał się na amen, jego ciepło zgasło zupełnie i od tamtej pory nikt nie był w stanie rozpoznać, że jest gwiazdą. On sam o tym zapomniał wpadając w wir codzienności.

I byli ludzie, którzy w jakiś sposób dostrzegali jego wyjątkowość. Gdyby tylko na chwilę przestał patrzeć w gwiazdy i się rozejrzał, zobaczyłby, że możliwe jest niebo na ziemi.

Ta historia ma smutna kontynuację, za to w ogóle nie ma zakończenia. Jest nadzieją na szczęśliwe zakończenie. Bo może pewnego dnia chłopiec spojrzy w oczy człowieka i zobaczy w nich więcej światła niż w najbardziej rozgwieżdżoną noc. I zawstydzi te wszystkie gwiazdy i całe niebo. Bo przestanie być gwiazdą, a stanie się słońcem.

The 10-t (Cookie way of life)

Taak, zdecydowanie moje nastawienie ostatnio jest problemem.
Rany, jak pięknie by było gdybym wszystko traktował jak paczkę słodyczy. Bo czy ktokolwiek płacze, że ciastko, które jadł jeszcze przed chwilą, już się skończyło, i już nigdy go nie zje, już nigdy nie poczuje tego, co czuł rozdrabniając je i żując i doznając tak niewysłowionych rozkoszy gdy jego kawałki pobudzały wszystkie kubki smakowe ocierając się o każdy milimetr powierzchni języka?
Nie. Bo jest jeszcze cała paczka. I jeszcze jedna paczka w szafce. I milion paczek w tysiącach sklepów, z których setki znajdują się w granicach miasta w którym obecnie przeżywam, a pewnie dziesiątki z nich są w najbliższej okolicy. I każde jest równie dobre.
Ostatnio jadłem najpyszniejsze żelki ever, brzoskwiniowe haribo posypane cukrem. Myśl o tym czy zjem je znowu i tęsknota za tym kiedy to nastąpi nie zaprząta mi w głowy. Nie odczuwam fatalistycznej depresji na myśl, że może już nam nigdy nie będzie po drodze. Może trochę dlatego, że zjadłem tyle, że pod koniec naszej randki myślałem, że się porzygam, chociaż to ciągle były i są najsmaczniejsze żelki jakie kiedykolwiek jadłem. I to co czułem je jedząc, było naprawdę niezwykłe i w swojej kategorii naprawę niepowtarzalne i wspaniałe. Wciąż jednak tak naprawdę ani mnie to nie grzeje, ani ziębi.
=Właśnie przegrałem z tytułem, ale pff=
Kiedyś, w podstawówce, zajadałem się jakimiś miętowymi dropsami. Autentycznie były najlepsze na świecie. Wcześniej były te cukierki pudrowe z dozownikami w kształcie głów i nawleczone na gumki cukierkowe zegarki. I juicy fruit, spearmint i peppermint Wrigleya w listkach. Nie rozpaczam, chociaż ich smak i wyjątkowość przeminęły bezpowrotnie. Nie czuję nostalgii. Nie mam złamanego serca gdy je wspominam. Nie czuję braku cząstki mojej duszy. Mój język nie odczuwa tragicznie niezaspokajalnego łaknienia. Chio Taco, guma Turbo, guma Donald, guma taśma bodajże Hubby Bubby i normalna Hubba Bubba (moje ślinianki pracują na maksymalnych obrotach). Czereśnie, które akurat są, ale nie mogę. Nie w takiej ilości, na jakiej by się skończyło. Więc wolę nie zaczynać. I milion innych, których nie pamiętam.
Właśnie. Nie pamiętam, a jak pamiętam to nic nie czuję, mimo że były wyjątkowe i każdy z tych smaków mógłby dla mnie trwać w nieskończoność. A odszedł, a ja żyję, jak gdyby nigdy nic.
O co mi chodzi? O to jak cudownie by było mieć taki stosunek do wszystkiego. Jest to jest, nawpierdalajmy się póki ciepłe i dużo, zapamiętam to zapamiętam, ale nie puszczać sobie tego w głowie bez przerwy w kółko i wciąż od nowa rozpamiętując każdy kęs.
Bo serio, przywołajcie w pamięci najpyszniejszą rzecz jaką kiedykolwiek jedliście. Czy często wracacie do tego momentu myślami, analizując go sekunda po sekundzie, wspominając jak cudownie było, rozpaczając, że dobiegło końca i zastanawiając się czy mogliście któryś kęs przerzuć inaczej, tak, by starczyło na dłużej i dokładniej poczuć smak. Toż to paranoja. A ja niestety tak robię, nie z żarciem, ale sytuacje są w sumie identyczne.
Mechanizm jest w sumie identyczny czy chodzi o smak, węch, dotyk czy uczucia. Muszę to zmienić bo zwariuję.
Słodyczy jest mnóstwo, naprawdę mało które naprawdę nie są dobre. Ale nie zawężajmy do słodyczy, słone przekąski są równo wysoko, ale jeśli komuś rzeczywiście będzie się chciało rozłożyć to na czynniki pierwsze i zrozumieć o co mi tu tak naprawdę chodzi, to nie, tu akurat nie skłaniam się ku żadnym dewiacjom, niczemu nie przyklaskuję ani nie odstawiam tu maksymalnie zawoalowanego coming-outu.

Może rzeczywiście nie da się jechać całe życie na jednej i tej samej słodyczy.
Bo na pewno nie da się żyć na samych słodyczach, albo samych słonych przekąskach/potrawach.
Więc nie wiem, czy mój idealizm mnie po prostu nie stopuje.
Ciągle znikają z półek, by już nigdy nie powrócić, najpiękniejsze smaki, jakich kiedykolwiek dane było nam skosztować. I żyjemy, nikt nie płacze, nikt nie popełnia samobójstwa.
Ciągle na półkach pojawiają się coraz to nowe i równie wykwintne w smaku wymysły najtęższych głów cukiernictwa i wytwórców słonych specjałów.
Żyję już ponad pięć lat bez anyżków. Zawsze ich szukam na półkach. Ale ich brak nie wywołuje na mojej twarzy miny Bogarta ani nie sprawia, że nagle zaczyna ostro padać, wszystkie barwy znikają, a ja nie mogę się pozbierać przez tydzień.
Po prostu nie ma. Skończyło się, bo tak, o. Trudno. Nawet nie trudno. Nijak. Ni wesoło, ni smutno. Po prostu, zwyczajnie. C’est la vie.
Why can’t all be that simple.

Slowwer

Tak właśnie miałem wrażenie, że coś jest nie halo. Odczuwałem nudę bardziej niż zwykle. I w końcu, słuchając piosenki, którą ostatnio katuję w kółko, uświadomiłem sobie w czym rzecz. Ale to nie do wiary. Przeanalizowałem cały poprzedni tydzień, dzień po dniu. Tylko ostatnie trzy dni były inne. Powtórzyłem schemat parę razy. Kurczę o działa. Jeśli jesz odpowiednie rzeczy Twoje odczucie czasu zwalnia. Serio mam teraz taki bullet-time, że o rany. Mam nadzieję, że jak wrócę do rutyny to moje postrzeganie wróci do normy, bo powoli wariuję. Jazda samochodem jest naprawdę trudna, bo o ile dawne 50 km/h będące teraz 60-70 nie robi różnicy i musi dla reszty wyglądać naprawdę widowiskowo, to jednak boję się co będzie jak wyjadę za miasto i się zapomnę. Jak mi niechcący coś nie pójdzie przy zdecydowanie zbyt dużej prędkości i ja jeszcze gwałtowniej niż normalne ‘zbyt gwałtownie’ to chyba nie będzie przyjemne jak będę mógł się delektować i rozkoszować chwilą wbijania się miażdżonych kawałków metalu w moje ciało. Chociaż może przy fikołkach dałbym radę się jakoś poukładać i uniknąć tragedii. W każdym razie niebezpiecznie. Poza tym już szału dostaję. Filmy się dłużą, gry chodzą jakby się cięły. Jedynie czytanie książek jest fajne bo szybciej idzie. Naprawdę nie o to mi chodziło kiedy marzyłem o dłuższej dobie. Jak tak dalej pójdzie spróbuję się zapisać do jakichś sił specjalnych. Jak mnie nie wezmą i nie wytrzymam, to kupię spluwę, napadnę na bank i zobaczymy jak mi będzie szło z kulkami. O tym, żeby być jak Neo też marzyłem. Nie wiem co zrobię jak mi pójdzie z tym obrobieniem banku i później bezproblemowo ucieknę samochodem. Jakoś to będzie. Po raz kolejny za późno przypominam sobie te słowa…
BE CAREFUL WHAT YOU WISH FOR