Myślałem,

Że zacznę coś pisać, ale w sumie mi się nie chce. Za oknem pada chyba już piątą godzinę. Tłumy kropli wydłużonych prędkością wyglądają jak igły pędzące na spotkanie z ziemią. Fajnie jest moknąć, czuć jak deszcz uderza o głowę i resztę ciała. Ale potem wracać w mokrych ubraniach już nie jest fajnie. Chciałbym napisać, że właśnie dlatego siedzę w domu, ale nie. Prawda jest taka, że deszcz tu nie ma nic do rzeczy. Nawet jakby świeciło słońce pewnie bym się nie ruszył. Dziś po prostu mam dobrą wymówkę.

Trociny leżą wszędzie tam, gdzie było torturowane drewno. Zwłaszcza gdy użyto w tym celu dużo siły i ostrych narzędzi. Idę po śladach ciągnących się od samego progu mieszkania. Ścieżka usypana z drewnianych okruszków ciągnie się niczym piaskowy wąż przez tereny kolejnych pomieszczeń. Przedpokój, salon, szafa, tajna klatka schodowa za sekretnym przejściem ukrytym w plecach szafy, łazienka. Łazienka znajduje się na szczycie wieży, do którego wiedzie spirala drewnianych schodów. Stare deski skrzypią przy każdym kroku. Mają swoje lata i wiedzą, że lament nie przyniesie wybawienia, mimo to jęczą jękiem rezygnacji informując o bólu i cierpieniu jakie sprawia im torturujący torujący sobie po nich drogę. Kwadratowe pomieszczenie ma wielkie okna na każdej z czterech ścian. Widok pozwala ocenić wysokość wieży na około trzecie, może czwarte piętro. Wystarczająco, by w tej okolicy pozwolić sobie na okienną fanaberię kłócącą się z intymnym charakterem pomieszczenie. W centralnym punkcie, skąpana w świetlnym majestacie poranka stoi ona, zawierająca przedmiot naszej inspekcji. W olbrzymiej żeliwnej wannie ułożona jest góra trocin sięgająca po sam sufit.

Leave a comment